Subiektywny przewodnik po Krecie
Dzień 12
O lagunie Balos, turystycznej stonce i uroczej Chanii nocą
Trasa: Kolimbari - Kissamos - Kolimbari - Chania - Kolimbari
Ημέρα 12
90kmDzień 12
Balos, Garamvousa, Chania nocą
Balos...cóż można powiedzieć o tym szlagierze wycieczek fakultatywnych? Otóż pod tym względem biura podróży się nie mylą. Na tę plażę po prostu trzeba popłynąć. Jest ona jest w rzeczywistości tak niesamowita jak pokazują zdjęcia, a krystaliczna woda w zatoce ma naprawdę taki kolor. Jeżeli po zobaczeniu Elafonisi stwierdziłeś, że to najpiękniejsza plaża na Krecie, to Balos bardzo szybko zweryfikuję tę ocenę. Na próżno jednak szukać informacji o tym miejscu w przewodnikach, w Pascalu nazwy tej plaży nie ma nawet w indeksie, a Baedeker "rozpisał się" o niej na niepełnych 7 linijkach.
Jak dojechać - trudna decyzja
Balos znajduje sie na północno-zachodnim skraju Krety, jest to niewielka zatoka położona między półwyspem Gramvousa i wyspą Imeri Gramvousa. Aby dostać się do tej malowniczej laguny trzeba wybrać jedną z dwóch dostępnych opcji transportu. Pierwsza z nich to przejazd samochodem karkołomnego 7-kilometrowego odcinka szutrowej drogi. Druga opcja to wykupienie rejsu z Kissamos, w przypadku którego statek płynie również na wyspę Imeri Garamvousa, gdzie można zwiedzić pozostałości ogromnej twierdzy weneckiej. Niestety decydując się samodzielny dojazd samochodem nie ma możliwości popłynięcia z Balos na tę wyspę.
Przed wyjazdem oglądaliśmy w Internecie sporo zdjęć osób, które zdecydowały się na samodzielny dojazd do Balos, więc perspektywa podziwiania laguny z góry półwyspu była dla nas bardzo kusząca. Niestety czytaliśmy też wiele na temat jakości tej drogi i ostatecznie biorąc pod uwagę odległość, jaką trzeba pokonać kamienistym szutrem oraz stan techniczny naszego samochodu, uznaliśmy, że ryzyko ewentualnej awari wypożyczonego Atos'a jest zbyt duże. Z oczywistych względów jedyną opcją jaka nam pozostała był rejs. Oczywiście nie braliśmy pod uwagę wycieczki fakultatywnej, której cena jest mocno zawyżona. Decydując się na wykupienie biletu w porcie w Kissamos warto wiedzieć, że istnieje możliwość wykupienia tzw. "open ticket", który jest o około 10% tańszy niż normalny bilet, ale można go wykorzystać nie wcześniej niż dwa dni po wykupieniu. Koszt tego rejsu w systemie przedsprzedaży to 20€ za jedną osobę. Dla porównania w jednym z biur podróży wycieczka fakultatywna na Balos kosztuje ponad 40€.
Gramvousa Express
Statki odpływają w godzinach 10.15 oraz 10.30, warto jednak stawić się trochę wcześniej, by znaleźć miejsce parkingowe i wejść na pokład statku. Kilkanaście minut przed planowanym odpłynięciem w porcie robi się naprawdę tłoczno, a z przyjeżdżających co chwilę autokarów wysypuje się masa turystów. Jednak większość wycieczek zorganizowanych jest lokowana na największy okręt. Nam przypadł średniej wielkości statek, co jak się okazało potem, było całkiem niezłym zrządzeniem losu. Statki te różnią się nie tylko wielkością, ale również kolejnością przystanków na trasie rejsu. Dwa mniejsze wycieczkowce najpierw przybijają do Balos, a następnie płyną do Imeri Gramvousa. Zapewne, aby nie powodować zbytniego tłoku na plaży największy statek ma trasę odwrotną kolejnością przystanków.
Rodacy na pokładzie, czyli ahoj przygodo!
Tuż po wejściu na pokład Gramvousa Express zajeliśmy miejsce przy zachodniej burcie i cierpliwie czekając na wypłynięcie statku obserwowaliśmy portowy zgiełk. Nagle naszą uwagę przykuł osobnik ubrany w sandały oraz w grubie skarpetki frote ... 30'C w cieniu i ktoś zakłada ciepłe skarpety do sandałów ... nie zdziwiło nas, gdy za chwilę z jego ust usłyszeliśmy potok polskich słów. Witamy rodaka na pokładzie! Jednak jak się okazało nie była to jeszcze pełna polska załoga, bo już za chwilę do ekipy dołączyła para mężczyzn w wieku mniej wiecej dwudziestukilku lat. Kufle pełne piwa jakie trzymali w dłoniach miały chyba podkreślać ich pełny wakacyjny wyluz. W sumie byłoby to nawet do zaakceptowania, tylko tempo ich opróżniania chyba nieco szokowało niektórych turystów przebywajacych z nami na pokładzie.
Nim statek wypłynął z portu panowie musieli skoczyć do okrętowej messy po dolewkę, a dłużący się im zapewne rejs postanowili umilić trzecią kolejką "browarków". Po dopłynięciu statku do Balos, ich ułańska fantazja uaktywniła się w tak dużym stopniu, że z chęcią korzystali z nadmuchiwanych zjeżdżalni zainstalowanych przy burcie statku. Bynajmniej nie był to koniec piwnej fety na tej niebieńskiej plaży. Kolejne dwa "browarki" wypite już na brzegu, najwyraźniej ich dobiły, gdyż "turyści" zapadli w rekreacyjny sen. Niestety ta niesmaczna historia spowodowała, że zrobiło nam się wstyd. Czołówka światowych plaż, jedno z najpiękniejszych miejsc na Krecie i na Ziemi, a dwaj Polacy tak zaprawili się alkoholem, że 90% czasu spędzili leżąc nieprzytomnie na białych piaskach Balos. Nie ma co ... wystawili niezłą wizytówkę.
Rejs
Powróćmy jednak do milszych tematów. Jak na greckie standardy punktualności trzeba przyznać, że statek wypłynął niemal dokładnie o czasie, gdyż 10-minutowe siga siga można uznać za niezauważalne spóźnienie. W większości każdy rejs na Krecie to czysta przyjemność, bo zazwyczaj są to chwile, kiedy można cieszyć się podmuchami chłodnego wiatru wiejącego od morza, który połączony z bryzą morskich fal rozbijanych przez kadłub okrętu uprzyjemnia podróż i daje wytchnienie od wysokich temperatur. Po wyjściu z portu statek kieruje się na północ płynąc wzdłuż półwyspu Gramvousa. Warto wtedy przyjrzeć się mijanym po drodze skalnym cyplom, gdyż ich ściany opadające do morza noszą ślady trzęsienia ziemi, które wypiętrzyło wyspę. Wyraźna linia wyżłobiona w kamiennych zboczach, kilka metrów nad obecnym poziomem morza wyznacza dawne zanurzenie wyspy. Potężne trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło Kretę między 4 a 6 wiekiem spowodowało wypiętrzenie się zachodniego wybrzeża Krety o około 9 metrów. Kataklizm ten doprowadził do zniszczenia większości miast na wyspie, a niektóre z portów, takie jak Falasarna straciły przez to dostęp do morza. W konsekwencji miasto to już nigdy nie zostało odbudowane.
Po kilkudziesięciominutowym rejsie statek opływa północny kraniec półwyspu, by następnie pokonać jeszcze krótki odcinek dzielący go od laguny Balos. Z każdą chwilą, gdy statek zbliżał się do tego miejsca naszym oczom ukazywał się coraz bardziej bajeczny obraz. Achom i ochom nie było końca. Barwy morza przechodzące od ciemnego granatu poprzez lazur aż do intensywnego turkusu wydawały nierzeczywiste. To właśnie biały piasek zgromadzony na dnie tej płytkiej zatoki potrafi wydobyć z morskiej wody tak niesamowitą paletę barw. W tym miejscu oddalonym o około 150-200 metrów od brzegu kończy się pierwszy etap rejsu. Wprawni pływacy mogą ten dystans pokonać wpław. Reszta turystów transportowana jest do brzegu niewielkimi łódkami, które są przycumowane w zatoce. Może wydawać się to mało wygodne, ale cała operacja przebiegła bardzo sprawnie i już po około 20 minutach większość osób była na plaży.
Laguna Balos
Pod pewnymi względami Balos przypomina Elafonisi. Podobnie jak na tamtej plaży również tutaj znajduje się gigantyczny "brodzik" o głębokości wody od kostek w najpłytszym miejscu, do pasa w miejscu najgłębszym. Plaża jest piaszczysta, dość rozległa, bez problemu pomieściła turystów z dwóch mniejszych statków. Na wypożyczenie leżaków raczej nie ma co liczyć, bo prawie wszystkie były już zajęte przez osoby, które przyjechały tu samochodami. Bynajmniej nie wynikało to z faktu, że tak dużo osób zdecydowało się na samodzielny dojazd, lecz po prostu dlatego, że leżaków jest mało. Na plaży nie znajdziemy też toalet, czy tawern. Jedynym mizernym reprezentantem "przemysłu turystycznego" był niewielki sklepik, a raczej mizerna buda.
Względny luz na plaży skończył się z chwilą gdy od drugiej strony zatoki przypłynął największy wycieczkowiec. Naszym oczom ukazał się wtedy malowniczy widok turystycznego mrowiska jakie wysypało się z dziobowej rampy okrętu. Ilość ludzi wychodzących ze statku zdawała się nie mieć końca i po kilkudziesięciu minutach przy wyjściu wciąż pojawiały się kolejne osoby. Szczęśliwie w tym momencie nasz pobyt na Balos dobiegał końca. Gramvousa Express raz po raz przypominał swoimi syrenami o zbliżającej się godzinie odpłynięca. Nam pozostało stawić się w prowizorycznej przystani i poczekać na łódkę.
W gnieździe piratów
W czasie krótkiego rejsu z laguny Balos na wyspę Gramvousa obsługa statku przygotowała szybkie posiłki, które można było kupić w niewielkiej messie pod pokładem. Mimo, że nie były one typowymi greckimi przysmakami to doskonale sprawdziły się jako "suplement" diety pozwalający na tymczasowe zaspokojenie pojawiającego sie głodu. Nawet nie zauważyliśmy, gdy statek przybił do przystani pozwalającej mu na bezpośrednie przycumowanie do brzegu Imeri Gramovousa.
Dzisiejsze pozostałości twierdzy weneckiej na tej niewielkiej skalnej wysepce dają blade pojęcie o stategicznym położeniu tego miejsca w zamierzchłej przeszłości Krety. Potężna warownia znajdująca się na 135 metrowym wzgórzu, którego skalne ściany stromo opadają do morza, była jednym z niewielu miejsc, które zdołały się oprzeć tureckiej ofensywie w 1669 roku. Ponad 100 lat później wyspa ta zaczęła cieszyć się złą sławą, gdy piraci przekształcili ją na swoją siedzibę, w której w szczytowym okresie zamieszkiwało około 6000 osób. W ciągu tylko dwóch lat od 1825 roku zdobyli oni 155 statków.
Wprost z przystani zaczęliśmy wspinaczkę do twierdzy. Aby się do niej dostać trzeba pokonać 135 metrów przewyższenia i kilkaset stromych stopni. Droga ta nie należy do przyjemności, gdyż wejście po bardzo wysokich kamiennych schodach w pełnym słońcu jest dość męczące. Dodatkowym utrudnieniem okazały się plażowe klapki, które raczej nie ułatwiały nam tego zadania. Niestety nie przewidziliśmy tak ciężkiej drogi i nie zabraliśmy ze sobą trekkingowych sandałów. Pozostałości twierdzy na szczycie wzgórza raczej w nikłym stopniu wynagradzają trud wspinaczki. Warto się tu jednak wspiąć, po to aby z murów warowni podziwiać niesamowity krajobraz jaki tworzy zatoka Balos.
Rejs powrotny
Większość czasu spędzonego na Imeri Gramovousa pochłonęło wejści i zejście z twierdzy. Na błogie lenistwo pozostało nam jedynie pół godziny. Po tym czasie wszyscy ponownie zaczęli wsiadać na statek, by ostatecznie odpłynąć do portu w Kissamos. Wydawało się że droga powrotna będzie pozbawiona wszelkich niespodzianek, lecz już po kilknastu minutach, gdy statek odrobinę oddalił się od półwyspu Gramvousa i wyszedł w kierunku otwartego morza zaczął zmagać się z coraz większymi falami. Każda następna powodowała coraz większe przechyły statku, który poza tym, że musiał się wpinać na coraz bardziej strome fale to dodatkowo niektóre z nich powodowały coraz większe bujanie na boki. Statek tak ciężko walczył z falami, że przemieszczanie się po jego pokładzie sprawiało coraz większy trud, a przejście bez możliwości trzymania się poręczy było praktycznie niemożliwe. Na pokładzie początkowo tętniącym międzynarodowym gwarem w ciagu kilku minut zapadła cisza. Współpasażerowie zaczęli nerwowo zerkać na siebie, gdy nagle z głośników rozległ się ryk Jamesa Browna, który zaśpiewał:
"Wo! I feel good, I knew that I wouldn't of
I feel good, I knew that I wouldn't of
So good, so good, I got you"
Krążący po pokładzie marynarze zaczęli się śmiać i wszyscy zrozumieli że to był tylko żart ze strony kapitana, który postanowił pokazać szczurom lądowym jak może wyglądać rejs po morzu Egejskim. Cóż, ten dowcip sprawił, że będziemy pamiętać o tym rejsie przez długi czas.
Chania nocą
Wieczór spędziliśmy w Chanii dokąd wybraliśmy się na zakupy. Nocą miasto to wygląda zupełnie inaczej niż w ciągu dnia, mrok skutecznie skrywa obdrapane mury i okna zabite deskami. Sztuczne oświetlenie dodaje Chanii malowniczości i wydobywa prawdziwą grecką atmosferę wieczornych biesiad na wolnym powietrzu. Tłumy turystów zgromadzone w tawernach powodują, że nocą dochodzi do swoistego odwrócenia ról. Kelnerzy, którzy za dnia narzucją się praktycznie każdej osobie przechodzącej w okolicach ich lokalu, tym razem w związku z brakiem miejsc zmuszeni są do odsyłania turystów z kwitkiem. Choć przeszliśmy przez całą portową część Chanii oraz spory kawałek starego miasta to nie zostaliśmy zaczepieni przez ani jednego "naganiacza". Za dnia byłaby to rzecz nie do pomyślenia.
Wracają po połowicznie udanych zakupach postanowiliśmy jeszcze pospacerować przez dzielnicę Kastelli. Dzięki temu mogliśmy się przekonać w jaki sposób rodowici Grecy świętują. Na fetowanie w domu, byłoby zbyt ciasno i zbyt gorąco, więc pomysłowi Kreteńczycy urządzili przyjęcie na ulicy. Przy kilku zestawionych ze sobą stołach uginających się od ilości lokalnych specjałów zasiedli wspólnie wszyscy goście i gospodarze. Niestety takie przyjęcia są możliwe chyba tylko w Grecji ... wyglądało to naprawdę sympatycznie.